W ramach odstresowania po lekcjach języka duńskiego postanowiłam "coś" wyhaftować. Musiałam wyprostować mój pomięty po gramatyce mózg i dać odpocząć mojemu połamanemu językowi. Zaprawdę powiadam Wam, trudny jest ten język. Gramatyka nie jest najgorsza, ale wymowa czasem zabija mi niezłego ćwieka. Najbardziej cieszy mnie, że coraz więcej rozumiem z tego co do mnie gadają :) Wielka zasługa w tym mojego Narzeczonego i mojej Przyszłej Teściowej. Nie ma to jak rodowici Duńczycy pod ręką :)
To haftowane "coś", o którym wcześniej wspomniałam (a właściwie dwie sztuki tego "coś") powstają z gotowych zestawów Permin of Copenhagen. Zestawy były składnikiem prezentu urodzinowo-imieninowego, który otrzymałam 2 lata temu. Nabrały odpowiedniej mocy urzędowej przez przeleżenie odpowiedniego czasu w szafce i wczoraj doczekały się pierwszych krzyżyków :)
Początek pierwszego "cosia"
Jest to maleństwo "dziubane" jedną nitką na drobniutkiej kanwie w kolorze kości słoniowej. Muszę zrobić dwa takie maleństwa, z których powstanie moja własna poduszeczka do szpilek :)
Początek drugiego "cosia"
To jest troszkę większe dzieło, niż poprzednie "coś". Kanwa w kolorze beżowym (jasny beż), który na zdjęciach wygląda jak biały. Do haftowania używam dwóch nitek muliny. Ramko-tamborek jest częścią zestawu i bardzo mi się podoba, ponieważ wygląda jak zrobiony z drewna.
Udało mi się jeszcze obfotografować hafcik wykonany w ramach upiększania breloczka do kluczy mojej Przyszłej Teściowej. Zdjęcia nie są najcudowniejsze na świecie, ponieważ wciąż poznaje mój aparat fotograficzny :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz